Większość ludzi w tym kraju już chyba nie pamięta, że prawdziwa robota posła nie polega na siedzeniu w Warszawie w apartamentach, ale na dyżurach w swoich okręgach wyborczych. Spróbujcie zastać jednak takiego delikwenta. Łatwo może nie być, sprawdzamy listy obecności dość często lokalnie w trakcie rozmaitych akcji protestacyjnych.
Sejm obraduje średnio 65 dni w roku. Przez większość roku mają przebywać wśród swoich wyborców i słuchać ich opinii. Ponieważ są tylko, a nie aż „posłami”, czyli innymi słowy „posłańcami” woli ludzi, którzy ich wybrali. Tyle teoria, praktyka zaś, jak wiemy, niewiele z demokracją ma wspólnego. Decydują tak, jak im interes własny podpowiada, nie są związani żadnymi instrukcjami, bardziej się liczy dla nich decyzja takiego, czy innego prezesa partii niż to, co tam szemrzą sobie wyborcy na dole. Poseł oderwał się nie tylko od etymologii słowa, ale także swojej funkcji. Zagwarantowali sobie to nawet odpowiednim zapisem w konstytucji, gdzie nie reprezentują woli wyborców, ale jakiegoś abstrakcyjnego „narodu”.